Gothicpedia
Advertisement
Gothicpedia

Odcinek 14

 

Bitwa o miasto Khorinis

 

Orkowe sztandary łopotały lekko na chłodnym wietrze. Szeregi wroga, zdałoby się niezliczone, niczym czarne morze mieczy i toporów jak skamieniałe okalały południową bramę wieńcem i ciągnęły się dalej wgłąb wyspy aż po horyzont. Na bladym niebie krążyły wrony i kruki, odległe i ciche, tym bardziej jeszcze złowróżbne.

Na murach szeregi obrońców czekały w napięciu na tę chwilę, na tę jedną sekundę w której to nieznośne oczekiwanie pęknie i z ogłuszającym rykiem zetrą się dwie tak nierówne siły. Wulfgar przechadzał się po murze na lewo od bramy, wydając ostatnie polecenia i zagrzewając żołnierzy, choć sam nie miał w sercu nadziei. Sztandar Khorinis, czarny gryf na biały polu, rozpostarty dumnie nad bramą miał wkrótce zostać zamieniony na wymalowanego czerwienią smoka.

Po drugiej stronie bramy zajęli pozycję Isgaroth i Girion, tam też towarzyszył im największy i najlepiej wyszkolony oddział kuszników, bo ten kawałek muru był najbardziej narażony podczas szturmu. Paladyn dobył miecza, który jarzył się nikłym blaskiem. Obserwując czarne morze nieprzyjaciół w myślach powtarzał modlitwę do Innosa.

Nagle powietrze przeciął ostry dźwięk orkowego rogu. Z setek gardeł wyrwały się ochrypłe okrzyki wojenne. Czarne morze zafalowało, gdy orkowie rzucili się do ataku.

Ziemia drżała pod uderzeniami setek ciężkich stóp. Orkowie pędzili, wymachując toporami, a powietrze wypełniły okrzyki „Garaza Duta!” i „Krush Morra!”. Rozległ się metaliczny trzask kiedy kusznicy posłali salwę we wroga; świsnęło i pierwsze szeregi orków zachwiały się i załamały; wielu padło z bełtami sterczącymi z piersi, szyi czy ramion. Ich towarzysze przeskakiwali ciała poległych i gnali wciąż naprzód, rycząc dziko, napełnieni rządzą krwi.

Jeszcze jedna salwa z kusz i jeszcze kilkunastu orków runęło na ziemię. Wulfgar osobiście posłał pocisk prosto w oko masywnego orka: olbrzym zawył i zwalił się z łoskotem do wyschniętej fosy. Obok swojego dowódcy kusznicy raz po raz słali kolejne bełty, po każdym strzale wymieniając kusze, które natychmiast naciągali i ładowali ich towarzysze.

Pierwsi orkowie dosięgli murów i bramy. Rozbiegli się na boki, nie mogąc wspiąć się po gładkich ścianach i kryjąc się przed oczami obrońców, chwilowo bezpieczni przed wrogim ostrzałem. Sterta trupów wciąż rosła, ale był to jedynie ułamek sił, jakie nieprzyjaciel rzucał na miasto. Cała równina drżała i dygotała, zalewana przez czarne morze orkowej armii.

Nagle rozległ się trzask tak potężny, że przywodził na myśl drzewo łamane wpół; świsnęły grube liny i ogromny kamień ciśnięty z orkowej katapulty wbił się w mur na lewo od bramy; zadrżały umocnienia, posypały się kamienie, kusznicy zwaleni z nóg padli na sypiące się blanki. Jeszcze jeden świst i drugi pocisk roztrzaskał dach wieży nad ich głowami: spadające odłamki miażdżyły strażników, zabijając ich na miejscu lub strącając ich z murów, gdzie czekała ich śmierć z rąk rozwścieczonych orków.

Wulfgar krążył między swoimi ludźmi, zagrzewając ich do walki.

– Strzelać! – wołał, przekrzykując ryk bitwy. – Strzelać! Odepchnąć te bestie! Posłać je z powrotem do Beliara! Miasto dzisiaj nie padnie!

Szeregi wroga pod bramą zafalowały i rozstąpiły się, tworząc długi korytarz wojownikiem. Jego środkiem czterech rosłych orków niosło długi, gruby taran wyciosany ze ściętego pnia drzewa i zakończony żelaznym okuciem. Wojownicy skandowali, gdy taran zbliżał się do bramy.

– Kusznicy! – Zawołał Girion, wznosząc miecz. – Zabijcie tych orków! Strzelać! Nie dopuścić ich do bramy!

Świsnęły strzały, orkowie niosący taran zachwiali się i upadli, ale nowi zaraz zajęli ich miejsce i żelazny burzyciel wciąż zbliżał się do bramy. Wojownicy po obu stronach utworzyli żywy mur i teraz niosących taran orków można było dosięgnąć tylko strzelając z góry, znad bramy którą usiłowali sforsować.

– Wszyscy na bramę! – krzyknął Girion.

Strażnicy rzucili się po schodach, próbując zająć dogodne pozycje na krótkim odcinku muru tuż nad bramą. Z prawej strony błysnęła błyskawica ciśnięta przez Isgarotha i kilku wojowników tworzących żywy mur padło martwych, otwierając dużą lukę na lewej flance.

– Ostrzelać ich z boku! – ryknął Wulfgar.

Nagle rozbłysły płomienie; orkowi szamani wznieśli głosy, śpiewając zaklęcia i pocisk miotnięty przez katapultę zapalił się w locie. Uderzył w szczyt muru po lewej, wybuchając fają ognia. Płonące kamienie spadły na bruk, a spora część muru wybrzuszyła się niebezpiecznie do wewnątrz.

Taran dotarł pod bramę. Rozkołysany potężnymi ramionami orków, żelazny czub uderzył w kraty, które zatrzeszczały groźnie. Kusznicy wciąż starali się dosięgnąć orków, ale teraz stosy trupów zalegające pod murami ograniczały im widoczność. Jeszcze jedno uderzenie i krata wygięła się z trzaskiem. Po prawej pocisk z katapulty ugodził z mocą w podstawę muru, wybijając w nim szczelinę dość szeroką, aby można było przez nią przejść.

– Straż! – zawołał Girion, przebiegając nad bramą i schodząc na blanki po prawej. – Do wyrwy w murze! Zablokować ich! Nie mogą wejść do miasta!

Oddział strażników popędził do szczeliny, przez którą przeciskali się już orkowie. Rozległy się ryki i szczęk metalu, gdy walczący starli się u samej podstawy muru. Orkowie napierali, ale straż stawała dzielnie, z całych sił odpychając ich w tył i nie pozwalając na przedostanie się do miasta.

Jeszcze jeden huk wstrząsnął bramą, gdy ognisty pocisk posłany z katapulty przeleciał nad murem i uderzył w dom łuczarza, druzgocząc go kompletnie. Buchnęły płomienie, ogniste odłamki rozprysły się dookoła, podpalając sąsiednie dachy. Lewa strona muru runęła, znikając w kłębach ognia i dymu.

Girion spotkał się z Wulfgarem u podnóża walącego się muru.

– Nie damy rady dłużej ich odpierać – wysapał Girion. – Brama ledwo się trzyma, kusznicy ponieśli ciężkie straty. Musimy skupić się na utrzymaniu muru na prawej flance.

Wulfgar potoczył wzrokiem po polu bitwy. Mury drżały i pękały, płomienie pełgały wokół, a niebo zasnuwał czarny dym, oświetlony od dołu ognistą łuną. Niedobitki kuszników uciekały w popłochu, spadając z murów i roztrzaskując się na kamieniach. Isgaroth gdzieś zniknął; wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był już martwy. Czy to za sprawą magii czy sztuczek nieprzyjaciela niebo zrobiło się krwistoczerwone; nadchodziły ciemności.

– Przydałby się lord Andre – rzekł Wulfgar zmęczonym głosem. – On potrafiłby zagrzać naszych do walki. Wzbudziłby w nich nadzieję.

Girion popatrzył na niego uważnie.

– Andre siedzi zamknięty w lochu – powiedział powoli. – Z rozkazu Sędziego.

– Pierdolić Sędziego – odparł Wulfgar.

Schował miecz i popędził w stronę koszar. Po krótkiej chwili namysłu Girion zawrócił i pognał za nim. Za ich plecami obrońcy rozpaczliwie utrzymywali pozycję, a brukowane ulice spływały ciemną krwią orków. Miasto chwiało się w posadach, a żelazna brama trzeszczała i pękała pod kolejnymi uderzeniami okutego tarana.

 

***

 

Z wysokiego okna swojego domu Sędzia obserwował ciemniejące niebo i ognistą łunę bijącą od rozprzestrzeniającego się pożaru. Słyszał krzyki ludzi i gardłowe ryki orków, a także rumor walących się murów i szczęk żelaza. Czarny dym kłębami zasnuwał niebo; miasto płonęło.

Sędzia odszedł od okna. Czerwona łuna rzucała na jego gabinet głębokie cienie; nie potrafił znaleźć sobie tu miejsca. Co chwila przysiadał w fotelu i wstawał ponownie, krążył od okna do drzwi, wyłamując sobie palce. Stojący niby cień w wejściu Nagur obserwował to w milczeniu.

Rozległ się donośny ryk, głośniejszy i bliższy niż dotychczas i sędzia wzdrygnął się.

– Nie – powiedział nerwowo. – Nie, to nie ma sensu. Nie zostanę tu ani minuty dłużej. Przecież to miasto wkrótce padnie. Nie dam się porąbać orkom.

Krążył po pokoju, jakby samemu próbując się przekonać. Rzucił okiem na Nagura wciąż pilnującego drzwi do gabinetu.

– Musimy się stąd zabierać – powiedział podchodząc do niego. – Szybko, póki jeszcze możemy. Trzeba się wynosić z miasta.

– W jaki sposób? – zapytał spokojnie Nagur. – Bramy są oblężone. Nie ma wyjścia.

– Jest statek – rzucił Sędzia zdenerwowany.

– Pod kontrolą paladynów. Nie wpuszczą na niego nikogo.

– Do diabła z nimi! – warknął Sędzia wzdrygając się ponownie, bo kolejny okrzyk rozbrzmiał w pobliżu. – I tak wszystkich ich wyrąbią. Zabierzemy statek, szybko, póki jeszcze paladyni są zajęci walką. Musimy iść do portu.

Nagur pokręcił głową.

– Nawet jeśli uda nam się dostać na statek, niczego to nie zmieni – powiedział spokojne. – We dwóch nie damy rady nim pokierować. Nie wyjdziemy nawet z portu.

– To wymyśl coś, do jasnej cholery! – wybuchnął Sędzia. – Czy w całym tym zasranym mieście nie ma żadnego człowieka, który by się z nami zabrał? Ktokolwiek się nada, byle tylko zebrać załogę.

Nagur milczał przez chwilę.

– Ktokolwiek? – zapytał. – Więzienie w Khorinis jest pełne przestępców, panie, a większość oczekuje na stryczek. Sam ich tam posadziłeś. Myślę, że nie będą mieli nic przeciwko puszczeniu miasta.

– Tak, niech będzie, wszystko mi jedno – rzucił Sędzia. – Niech to będą i najgorsze szumowiny, byle pomogli nam ruszyć ten przeklęty statek.

– Z tym nie będzie problemu – odparł Nagur z dziwną wesołością w ponurym głosie.

– W takim razie ruszajmy do więzienia, a potem do portu.

– Wszystkie drogi są odcięte – zauważył Nagur rozsądnie. – Główna ulica stoi w ogniu.

Sędzia prychnął.

– Myślisz, że po tylu latach urzędowania tu nie mam swoich sposobów? – zapytał niemal kpiąco.

Podszedł do ściany i przesunął przymocowaną do niej lampę. Rozległ się cichy szczęk zawiasów i w ścianie otworzyły się sekretne drzwi, ukazując za sobą wejście do niskiego, ciemnego tunelu. Sędzia chwycił wygasłą pochodnię wiszącą na kamiennej ścianie i przyjrzał jej się szybko.

– Będziemy musieli iść po omacku – mruknął. – Jak szczury w brudnym kanale, ale dla takiego szczura jak ty to chyba nie problem?

Pochylił się i wszedł pierwszy do tunelu, kładąc rękę na brudnej, wilgotnej ścianie i wymacując sobie drogę. Nagur po chwili milczenia ruszył za nim. Przechodząc obok lampy przesunął ją z powrotem na swoje miejsce. Ukryte drzwi zamknęły się za nimi, pogrążając niski, zimny tunel w ciemności.

 

***

 

Pustymi, brukowanymi ulicami pędzili ramię w ramię w stronę koszar. Minęli plac świątynny i od strony targowiska dobiegły ich odgłosy metalu i wściekłych gardłowych okrzyków; najwyraźniej oddział broniący wschodniej bramy wciąż trzymał się na nogach.

Wulfgar wbiegł po kamiennych stopniach a Girion zaraz za nim. Przeszli przez pusty dziedziniec treningowy i weszli do głównego budynku. Tam, w bocznej sali służącej za więzienie samotny strażnik siedział na drewnianym stołku. Na ich widok poderwał się na nogi.

– Sytuacja awaryjna – rzucił Wulfgar, zanim tamten zdołał się odezwać. – Masz natychmiast dołączyć do naszych wojsk pod zachodnią bramą. Szybko, nie ma czasu do stracenia.

– Tak jest! –zawołał strażnik. Dobył miecza i popędził do drzwi, znikając im z oczu.

– No to droga wolna – mruknął Wulfgar.

Andre siedział sam w celi, oparty plecami o zimny kamień. Przez wąskie okienko wysoko pod sufitem widział czerwoną łunę i czarne kłęby dymu, a także słyszał dobiegające z oddali wojenne odgłosy. Btwa musiała już trwać na całego. Od czasu do czasu czuł, że ściany i podłoga drżały lekko, jakby daleko stąd coś wstrząsało miastem, ale może było to tylko złudzenie.

Na dźwięk głosów w korytarzu podniósł się na nogi. Podszedł powoli do kraty i w tym momencie do sali weszli Wulfgar i Girion.

– Mój panie – paladyn skłonił mu się z szacunkiem.

Andre uśmiechnął się lekko.

– Zrobiliście sobie chwilę przerwy, żeby mnie odwiedzić? – zapytał ściskając żelazne pręty. – Cieszy mnie to, może dowiem się w końcu jak przebiega bitwa. Ze strażnika nie można nic wyciągnąć.

– Sam się wkrótce przekonasz, panie – odparł Wulfgar podchodząc do kraty. – Przyszliśmy cię uwolnić.

– Wbrew rozkazom Sędziego? – w głosie Andre zabrzmiała nuta ironii. – Czy też grubas narobił w gacie i poszedł po rozum do głowy, gdy zobaczył orków pod swoimi drzwiami?

Wulfgar roześmiał się krótko.

– Sędzia nie wie, że tu jesteśmy – powiedział Girion rozglądając się. – A strażnik, do cholery, zabrał ze sobą klucze do celi.

– Klucze nie będą nam potrzebne – mruknął Wulfgar. – Odsuń się, panie – powiedział głośniej.

Andre zrobił dwa kroki w tył. Wulfgar wziął rozpęd i z całej siły uderzył barkiem o drzwi celi. Kraty zadrżały i wygięły się lekko. Wulfgar cofnął się i powtórzył uderzenie; za trzecim razem krata wyskoczyła z zawiasów i strażnik runął z hukiem na podłogę celi. Wstał, otrzepując się i klnąc pod nosem.

– Innowacyjnie – pochwalił go Andre i poklepał po plecach, na co tamten skrzywił się z bólu. – Ale obawiam się, że bez zbroi i oręża na niewiele wam się przydam.

– Znajdziemy jakiś pancerz w zbrojowni – odparł Girion podając mu rękę. – A co do broni…

Odpiął od pasa starożytny miecz i wyciągnął go w stronę Andre.

– Czas, żeby wrócił we właściwe ręce – powiedział Girion.

Andre przyjął miecz w milczeniu. Kiedy go dotknął, ostrze rozbłysło białym światłem a przez jego palce przebiegł dreszcz. Zacisnął mocniej rękę na ciemnej rękojeści.

 

***

 

Południowa brama trzęsła się u posad niczym podcięta; spore kawały muru runęły do wewnątrz, tworząc wysokie sterty gruzu, po których pełgały płomienie. Szeroka wyrwa po prawej stronie powiększyła się i przez nią orkowie wlewali się do miasta, tam też trwała regularna bitwa. Słysząc z oddali orkowe okrzyki i nie chcąc dłużej czekać, najemnicy pod przywództwem Khaleda opuścili barykadę i rzucili się w wir walki. Szczękały miecze i topory, a orkowie padali pod ich uderzeniami.

– Naprzód! – ryczał Khaled, wymachując ogromnym toporem i kładąc trupem elitarnego orka z rozłupaną czaszką. – Kto usiecze najwięcej orków ma u mnie kolejkę najprzedniejszego piwa w gospodzie Thekli!

– Pod warunkiem, że gospoda jeszcze stoi! – odkrzyknął Jarvis, robiąc unik i wbijając przeciwnikowi miecz we włochaty brzuch aż po rękojeść. Wyszarpnął broń i ork zwalił się w płomienie.

Główna ulica płonęła. Brama drżała u skraju wytrzymałości; taran uderzał raz po raz, napędzany siłą niezmordowanych orkowych ramion. Nad ich głowami czarne padlinożerne ptaki zataczały szerokie kręgi.

Nagle orkowie rozstąpili się i przed ich szeregi wyszedł Imarchil odziany w czarną zbroję. Uniósł dłoń i taran rozjarzył się czerwonym blaskiem. Orkowie ryknęli, rozległ się huk uderzenia i brama pękła w drzazgi, a wraz z nią runęły wieże i resztki muru. Metalowe odłamki rozprysły się w powietrzu, trafiając walczących, przecinając skórę i wbijając się w nieosłonione ciała. Kłęby czarnego dymu przysłoniły świat, tłumiąc światło i pogrążając go w ciemności.

Imarchil wkroczył do miasta a ziemia gniła pod jego stopami. W ręku trzymał potężny, czarny miecz, przyłbicę hełmu miał podniesioną. Taka groza biła od niego, że nikt nie śmiał stawić mu czoła. Na sam jego widok ludzi ogarniało szaleństwo; rzucali broń i w panice uciekali, potykając się i padając na bruk. Tylko jeden człowiek czekał na niego, stojąc samotnie na opustoszałej ulicy, wśród dymu i szalejących płomieni.

Andre stał spokojnie, w zbroi paladyna, z obnażonym mieczem. Białe światło biło od klingi; uniósł ostrze i ciemności jakby się rozproszyły. Widział teraz wyraźnie swojego przeciwnika, czarną figurę oświetloną ognistą łuną, stojącą w zrujnowanej bramie.

Imarchil ruszył w jego stronę. Dwaj wrogowie spotkali się w pół drogi; Andre stanął w końcu twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem. Spojrzał bez strachu w puste oczodoły i uniósł miecz. Czarna klinga uderzyła w białą, rozległ się trzask, powietrze zawirowało; oto dwie starożytne potęgi stanęły w końcu do walki.

Walczyli tak, sami na pustej ulicy, pośród odległego nagle zgiełku bitwy. Andre słyszał bicie własnego serca; na przemian nacierał i robił uniki, parował ciosy i wyprowadzał kontruderzenia, jednak obojętnie jak się starał, nie mógł przebić się przez obronę przeciwnika. Imarchil poruszał się ze śmiertelną szybkością i siłą, a każdy jego cios przeszywał Andre dreszczem. Raz po raz zderzały się klingi, sypiąc skry, a od ich mocy powietrze wirowało i pękał bruk pod ich stopami. Andre cofał się wciąż, zmuszając się do wysiłku do samych granic; uderzał dziko, obracał się i zadawał pchnięcia, ale z każdą chwilą coraz bardziej opuszczały go siły. Jego przeciwnik zaś nie znał zmęczenia.

Nagle Andre w desperacji rzucił się naprzód; uchylił się przed ciosem czarnej klingi, która świsnęła mu nad głową i przywarł do Imarchila. Tamten zaparł się i potężnym uderzeniem w pierś odrzucił od siebie przeciwnika na dobre dziesięć metrów. Andre runął na plecy, miecz wypadł mu z dłoni i zadzwonił na bruku. Z wysiłkiem podźwignął się na łokcie.

Imarchil zbliżył się na niego z potworną szybkością. Andre błyskawicznie rzucił się po dwój miecz; w ostatniej chwili złapał za rękojeść i uniósł ostrze. Czarna klinga śmignęła mu przed oczami; zrobił unik i z całych sił uderzył w miecz przeciwnika.

Błysnęło białe światło i czarna klinga rozpadła się na kawałki. Imarchil cofnął się, po raz pierwszy wytrącony z równowagi. Andre podźwignął się i stanął pewnie na szeroko rozstawionych nogach, gotów do walki; nowe siły wstąpiły w niego, a w sercu pojawiła się nadzieja.

Wtedy Imarchil zatrzymał się. Upiorne szczęki rozwarły się szeroko, szerzej niż byłoby to możliwe i buchnęła z nich zaraza. Czarna chmura ogarnęła Andre, wyciskając mu powietrze z płuc, odbierając mu wzrok, przytłaczając myśli. Zadrżał od stóp do głów, miecz wypadł mu z ręki. Z trzaskiem runął na kolana, a potem na plecy, padając na swój miecz. Białe światło zgasło, zaraza rozpierzchła się. Ostatni, niedostrzegalny oddech opuścił jego wargi; potem nie poruszył się już więcej.

Imarchil nie marnował czasu. Ruszył przed siebie, przekraczając zewłok przeciwnika i kierując się w stronę portu. Za jego plecami przez zrujnowaną bramę do miasta wlewali się nieprzerwanym strumieniem orkowie.

 

***

 

Niski, obskurny tunel wyprowadził ich z Górnego Miasta wprost pod mury miejskiego więzienia. Wyskoczyli z ciemnego przejścia spoceni, oblepieni brudem i szlamem. Sędzia rozejrzał się szybko, szukając przełącznika pozwalającego ukryć ziejącą teraz w murze czarną wyrwę.

– A do diabła z tym – mruknął do siebie.

Pospieszyli kamiennymi schodami i przebiegli przez dziedziniec. W oddali rozbrzmiewały gardłowe okrzyki i odgłosy uderzeń, a ziemia drżała lekko; bitwa toczyła się coraz bliżej.

W sali więziennej nie było strażnika. Sędzia rozejrzał się szybko; cele rzeczywiście były zapełnione, prócz jednej, której kraty leżały wyłamane na podłodze. Była to cela Andre, ale Sędzia, zaprzątnięty innymi myślami nie skojarzył tego faktu.

Nagur podszedł prosto do drzwi cel. Z kieszeni kamizelki wyciągnął mały wytrych i zaczął majstrować przy zamku. Więźniowie zgromadzili się przy kratach, patrząc na to z zaciekawieniem.

– Nagur! – zawołał jeden z nich ochryple. – Wyglądasz jakbyś wyszedł z kanałów. Nie zapomniałeś o nas, stary! Podobno miasto się wali? Jakiś koniec świata czy coś.

– Mniej więcej – odparł Nagur. Kliknęło i krata otworzyła się. Podszedł do następnej celi i uklęknął przy zamku. – Orkowie atakują. Bierzemy statek i wynosimy się stąd.

– Czy to na pewno rozsądne? – zapytał Sędzia z wahaniem, patrząc na wygłodniały wzrok więźniów.

– Potrzebna nam załoga – uciął krótko Nagur.

Po chwili wszystkie cele były puste. Przestępcy dziękowali wspólnikowi, poklepując go po plecach, śmiejąc się ochryple i rzucając podejrzliwe spojrzenia Sędziemu. Wcale mu się to nie podobało.

– Teraz lecimy do portu – rzekł Nagur. – Nie pójdziemy przez miasto bo orkowie panoszą się na ulicach. Sędzia zna tajne przejście. No, ruszać się.

Sędzia wzdrygnął się i niechętnie poprowadził grupę pod zewnętrzny mur, gdzie jeden po drugim znikali w ciemnym przejściu. Pochód zamykał Nagur, podzwaniając wesoło wytrychem o oślizgłe, brudne kamenie.

Przez ciemny tunel wyszli w wąską, ciemną uliczkę pod ścianą portowego magazynu. Dachy nad ich głowami oświetlała czerwona łuna, ale w alejce panował mrok. Kiedy wszyscy opuścili już tunel, Sędzia wyprostował się.

– Dobra, jesteśmy w porcie – rzucił, rozglądając się szybko dookoła. Między domami widać było w oddali ciemną sylwetkę statku. – Zabierzemy łodzie z przystani i podpłyniemy na pokład. Nikt nie będzie zwracał na nas uwagi…

Przerwały mu szydercze śmiechy. Rozejrzał się zbity z tropu.

– Co? – zapytał głupio.

Uwolnieni przestępcy spojrzeli po sobie.

– Mała poprawka – powiedział wysoki, chudy zbir. – My zabierzemy łodzie. Ty zostajesz tutaj.

Sędzia wytrzeszczył oczy.

– Ale…

– Chyba nie myślisz, że zapomnieliśmy, kto nas wpakował do tej zaplutej celi? – zapytał bandzior z długą blizną na policzku. Pozostali przytaknęli z pomrukiem. – Ja tam chyba nie czułbym się dobrze w takim szubrawym towarzystwie, nie chłopaki?

Sędzia chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Nagur podszedł do niego szybkim krokiem, złapał go za głowę i odchylił gwałtownie do tyłu; wysoka czapka potoczyła się po bruku. Drugą ręką uniósł sztylet o długim, cienkim ostrzu i powoli zanurzył go w szyi Sędziego.

Sędzia zakwiczał jak prosię; wybałuszył oczy i zamachał rękami; krew ściekała mu po brodzie i po brudnej szacie. Nagur wyciągnął powoli sztylet i Sędzia zwalił się ciężko na bruk.

Nagur otarł ostrze o skraj jego brudnej szaty.

– Pozbyliśmy się szczura, panowie – powiedział.

Schował sztylet i banda zbirów ruszyła przed siebie, znikając w ciemnych uliczkach i zostawiając za sobą stygnące szybko ciało.

 

***

 

Imarchil szedł wybrzeżem, a ludzie uciekali przed nim w popłochu. Dymy znad miasta kłębiły się nad ich głowami, odpychane od morza przez wiatr. Zewsząd dochodziły już okrzyki orków i wrzaski obywateli rąbanych na kawałki wielkimi toporami. Za ich plecami, w Dolnym Mieście szalała pożoga. Po drugiej stronie, w oddali na gładkiej powierzchni morza stał zacumowany samotny statek z opuszczonymi żaglami.

Isgaroth cofał się wciąż, osłaniając odwrót obrońców. Najemnicy, choć zdziesiątkowani, wciąż powstrzymywali orków, choć wróg spychał ich coraz bardziej w stronę morza.

– To nie ma sensu! – ryknął Khaled wyszarpując zakrwawiony topór z ciała zabitego orka. – Ich szeregi nie maleją! Miasto padnie!

Wulfgar i Girion spotkali się z Isgarothem na skraju wybrzeża. Prowadzili ze sobą tylu ludzi, ilu zdołali zagarnąć po drodze; był też z nimi Myxir, wyczerpany i zakrwawiony oraz niedobitki straży.

– Nie mamy szans! – zawołał Wulfgar. – Wróg zajął miasto, orkowie krążą wszędzie paląc i mordując. Lord Andre nie żyje. To koniec.

– Nadal mamy ludzi do ochrony! – odparł Isgaroth. – Choćby i miasto upadło! Przysięgaliśmy bronić ich do śmierci!

– Jak?! – krzyknął Girion.

Zerwał się zimny wiatr, powietrze wypełnił zapach zgnilizny. Ludzie odwrócili się przerażeni; to Imarchil kroczył wybrzeżem. Zmierzał w ich stronę, dzierżąc teraz w ręku czarną buławę, którą wymachiwał z mocą; walczący jeszcze nieliczni ludzie padali pod jego ciosami, reszta rzucała się w panice do ucieczki.

– Zabierz ich na przystań! – zawołał Isgaroth, patrząc na zbliżającego się Imarchila. – Pod skalną bramą! Niech zgromadzą się na wybrzeżu! Przejście jest wąskie, można się tam długo bronić. Ja postaram się go zatrzymać!

Girion przytaknął i razem z Wulfgarem i niedobitkami straży poprowadził obywateli wybrzeżem w stronę przystani, na której niegdyś cumował statek paladynów. Za nimi ruszyli ocalali jeszcze najemnicy pod wodzą Khaleda. Isgaroth obserwował ich, zanim nie zniknęli w cieniu kamiennego przejścia. Potem odwrócił się, aby stanąć oko w oko z Imarchilem.

Martwy Rycerz rozwarł szczęki w milczącym śmiechu. Uniósł buławę i zadał cios; magiczna tarcza odparła uderzenie, ale Isgaroth cofnął się z wysiłku o krok. Imarchil uderzył ponownie i tarcza znikła.

– Idź precz! – zawołał Isgaroth.

Wyciągnął rękę i ognista kula pomknęła w stronę Imarchila. Płomienie otoczyły go wieńcem i zgasły, nie czyniąc mu żadnej szkody.

– Na potęgę Innosa, wracaj do zmarłych, z których powstałeś! – zakrzyknął Isgaroth.

Błękitny płomień wystrzelił z jego ręki. Imarchil uniósł dłoń i bez wysiłku zablokował zaklęcie. W upiornych, ciemnych oczodołach paliły się czerwone światełka.

Isgaroth cofnął się zrezygnowany. Stał teraz na samym skraju wybrzeża; jeszcze krok a runąłby w morskie fale. Nie było drogi ucieczki. Imarchil zbliżał się powoli, unosząc czarną buławę.

– Nie tutaj przyjdzie ci mnie zabić! – krzyknął Isgaroth. Podniósł ręce do nieba i zniknął w rozbłysku niebieskiego światła.

Imarchil uniósł dłoń i uczynił nią gest w powietrzu. W tej chwili niebieskie światło, które nie zdążyło jeszcze zamknąć się za Isgarothem rozbłysło mocniej i portal otworzył się ponownie. Imarchil przeszedł przez niego z wciąż uniesioną dłonią, gotów ścigać swego przeciwnika aż do śmierci.

Pojawił się na pokładzie statku. Rozejrzał się i spojrzał na wybrzeże, na którym jeszcze przed chwilą się znajdował, lśniące teraz w oddali na tle płonącego miasta. Od morza wiał zimny wiatr spychając czarny dym z powrotem w stronę wyspy, więc niebo było tu czyste. Odwrócił się powoli i ruszył w dół po drewnianych schodach.

Zszedł do ładowni. Pokonał ostatni stopień, po czym zatrzymał się jak wryty. Długie, ciemne pomieszczenie wypełnione było po brzegi beczkami z prochem, a także stosami run i zwojów oraz magiczną rudą – ostatnimi pozostałymi jeszcze zapasami, które udało się zgromadzić. Runy walały się po podłodze, zwoje przysypane były czarnym prochem, a największy kopiec znajdował się na wprost od Imarchila. Na ogromnym stosie run i zwojów usypano okrąg z czarnego prochu. Isgaroth stał nad nim z jedną pochodnią w wyciągniętym ręku. Płomienie trzaskały wesoło w ciszy.

– Tym razem wyprzedziłem cię o krok – powiedział mag. Uśmiechnął się lekko.

Imarchil wyciągnął dłoń, ale o sekundę za późno: Isgaroth wypuścił pochodnię z ręki. Z cichym pacnięciem upadła na piętrzący się u jego stóp stos.

Ściana białego ognia przetoczyła się przez ładownię, rozrywając pokład i łamiąc żagle. Z ogłuszającym hukiem statek eksplodował, znikając w rozbłysku światła, ognia i błyskawic. Fala uderzeniowa pomknęła po powierzchni wody, przewracając ludzi na wybrzeżu i zrywając dachówki z domów. Potężne fale biły z mocą o kamienny brzeg. Raz po raz w niebo strzelały błyskawice, a wokół nich rozchodziły się wstęgi ognia.

Girion patrzył na to, choć blask niemal go oślepiał. W końcu wszystko ucichło, światło przygasło i znikło. Smugi bladego dymu unosiły się nad powierzchnią spokojnego znowu morza.

Dookoła ludzie podnosili się na nogi, oszołomieni. Chłodny wiatr przegnał dym znad miasta i teraz ich oczom ukazał się w pełni ogrom zniszczeń. Najbardziej zdumiewający byli jednak orkowie; w popłochu porzucając broń rzucili się do ucieczki. Napędzająca ich mroczna wola zgasła, myśl, która nimi kierowała ucichła i cała ich strategia i taktyka posypały się jak domek z kart. Jeden po drugim orkowie przeskakiwali resztki muru, opuszczając zrujnowane miasto, kierując się w stronę odległych gór.

 

***

 

Girion spacerował po opustoszałych ulicach. Tu i tam kręcili się ludzie; odgarniali sterty gruzów, odnajdywali żyjących jeszcze i ukrytych wśród zgliszczy towarzyszy, opatrywali rannych. Wszystko to odbywało się w ciszy. Jedynym dźwiękiem był trzask dogasających gdzieniegdzie płomieni i delikatny szum wiatru pośród ruin.

Girion zatrzymał się na głównej ulicy. Bruk był tu strzaskany i popękany. W tym miejscu znalazł lorda Andre, leżącego bez życia na swoim mieczu. Kiedy podnieśli jego ciało okazało się, że ostrze pękło na pół; postanowiono, że pochowają je razem z nim, złożywszy miecz na jego piersi – ostatni honor dla oręża sprzed wieków, który złamał siłę cienia i dla rycerza, który bez nadziei stawił czoło ciemności.

Girion spojrzał w niebo, czyste, bladoniebieskie. Wiatr niósł znad morza orzeźwiający, słony zapach. Odetchnął nim głęboko, czując, jak oczyszcza mu płuca.

Usłyszał kroki na popękanym bruku. Obejrzał się i zobaczył Khaleda; najemnik miał zakrwawioną twarz i kulał lekko, ale wyglądało na to, że wyszedł z bitwy cało. Wyszczerbiony topór zarzucił sobie na ramię.

– Nie spodziewałem się, że będziemy mieli jeszcze okazję porozmawiać – powiedział. – Dziwne jednak, że orkowie tak nagle się wycofali. Wygląda na to, że mieliśmy cholerne szczęście.

– To nie szczęście nas uratowało – odparł Girion. – Ale Isgaroth. Domyślałem się, że musiał mieć w zanadrzu jakiś plan awaryjny. Na wypadek gdyby… gdyby ten miecz nie wystarczył.

Umilkł. W myślach polecił Innosowi duszę maga, który oddał życie by ocalić ich wszystkich.

Khaled odchrząknął.

– To co teraz będzie? – zapytał. – Bądź co bądź nadal jesteśmy wrogami.

– Nie sądzę, żeby to miało teraz znaczenie – powiedział Girion patrząc w dal. – Lord Andre nie żyje. Nie wiem, czy moje zdanie się liczy, ale myślę, że tym co tu zrobiliście zasłużyliście sobie na ułaskawienie… jeżeli znajdzie się teraz ktoś, kto mógłby wam je dać. Osobiście uważam, że obejdziecie się bez niego.

– Ano prawda – zgodził się Khaled. – Mi tam żaden świstek papieru niepotrzebny, a chłopaki pewnie się ze mną zgodzą.

Przyjrzał się ponurej twarzy Giriona.

– Nie rozpaczaj już tak po tym magu – powiedział. – Bądź co bądź zabrał ze sobą na tamten świat tego chodzącego trupa. Mało kto mógłby się pochwalić czymś takim.

Girion przytaknął w milczeniu. Khaled podszedł do niego i klepnął go w plecy.

– Zamierzamy z chłopakami wrócić na farmę – powiedział. – Czy raczej na to, co z niej zostało. Potem pewnie każdy pójdzie w swoją stronę. Kto wie, może i nasze ścieżki jeszcze się skrzyżują.

– Wszystko jest możliwe – odparł Girion z westchnieniem.

Khaled kiwnął mu głową, przerzucił topór na drugie ramię i ruszył w stronę zrujnowanej bramy, gdzie czekała już na niego w oddali grupa najemników. Jarvis z ręką obwiązaną bandażem uścisnął mu dłoń. Potem, jeden po drugim najemnicy przeleźli przez wyrwę w murze.

Girion patrzył za nimi przez chwilę. Potem odetchnął głęboko i z westchnieniem ruszył w drugą stronę, cichą, zrujnowaną ulicą, poszukując kogoś, z kim mógłby tak po prostu, po ludzku porozmawiać.

 

 

Advertisement