Gothicpedia
Advertisement
Gothicpedia

Odcinek 10

 

Isgaroth

 

Lord Andre siedział nisko pochylony w fotelu nad zawalonym papierami stołem. Dzień był chłodny, ale palenisko kominka wygasło już dawno, a Andre nie kwapił się, by je ponownie rozpalić. Z parteru dobiegały go od czasu do czasu odgłosy kroków, gdy któryś ze strażników wchodził lub wychodził z ratusza z jakąś pilną sprawą; zostawał wtedy odprawiony przez urzędującego w głównej sali Giriona. Andre polecił mu zajmować się wszystkimi problemami Górnego Miasta, a sam przeniósł się ze swoimi papierami do pokoju na piętrze. Jak niczego potrzebował teraz ciszy i spokoju.

Wczoraj wieczorem przyszła wiadomość z okolicznych gospodarstw: farmerzy Lobart i Akil zdecydowali się zerwać stosunki z miastem i przerwać dostawy żywności, postanawiając uciec się pod opiekę Onara i jego najemników. Andre czytał list od Lobarta, gniotąc go w drżących z gniewu rękach. Kolejna porażka. Kolejna katastrofa. Naprawdę, nie zdziwiłby się, gdyby ludzie zbuntowali się i wywieźli go z miasta na taczkach.

Z dołu dobiegły go podniesione głosy. Nadstawił niechętnie ucha: to Girion spierał się z kimś w przedpokoju.

– Lord Andre zabronił mi wpuszczać dzisiaj kogokolwiek – mówił z wahaniem.

– Mnie zechce wpuścić – odparł drugi głos. – Przepuść mnie, sprawa jest niezwykle pilna.

– Moje rozkazy…

– Będziesz sprzeciwiał się woli maga ognia?

– Nie… ja…

– Isgaroth? – zawołał z góry Andre.

– Tak, to ja – padła odpowiedź z dołu. – Musimy pilnie porozmawiać.

– Naturalnie – odparł Andre. – Wpuśćże go wreszcie!

Girion wybąkał coś z szacunkiem i na schodach rozległy się odgłosy kroków. Po chwili do pokoju wszedł Isgaroth. Pod pachą trzymał starą, opasłą księgę, torbę przewieszoną przez ramię miał wypchaną po brzegi, a na plecach, ku zdziwieniu Andre, zawiesił długi, elegancki miecz o prostej, ascetycznej klindze i takiejż głowicy. Twarz miał napiętą i pełną niepokoju.

– Kolejne kłopoty? – zapytał Andre na widok jego miny. – A więc wizyta w klasztorze potwierdziła twoje obawy.

– Jest gorzej, niż przypuszczaliśmy – odparł mag.

– Mów – rzekł Andre, sięgając po stojący na małym stoliku srebrny dzban. – Dziś nic nie może mi już bardziej zepsuć humoru.

Isgaroth usiadł w fotelu naprzeciwko i położył starą księgę na stoliku. Ostrożnie otworzył spięte metalem okładki i zaczął przerzucać strony.

– Gdyby Najwyższa Rada wiedziała, że zabrałem to z ich pracowni – mruknął przewracając karty. – Pozbawiliby mnie wszystkich święceń. Nie mogłem jednak czekać na pozwolenie.

Andre spojrzał na niego ze zdumieniem i lekkim niepokojem. Jeżeli nawet mag posuwał się do kradzieży, sytuacja musiała być naprawdę poważna.

Isgaroth przerzucił kolejną stronę i znalazł to, czego szukał. Andre zerknął na szczyt pożółkłej stronicy: widniał tam wyblakły herb przedstawiający odwrócony krzyż.

– To ten symbol, o którym myślałeś? – zapytał powoli.

– Tak – odparł Isgaroth. – A jego nosiciel może wkrótce okazać się naszym największym problemem

Usiadł wygodniej w fotelu.

– Ten symbol jest herbem bardzo starego rodu paladynów – powiedział. – Ta linia wygasła dawno, dawno temu i nie zachowały się zapiski o żadnym z jej przedstawicieli… oprócz jednego. Nazywał się Imarchil i był paladynem wielkiej potęgi i niezłomnej wiary. Zamieszkiwał tę wyspę w zamierzchłych czasach, gdy nasze królestwo było jeszcze bardzo młode.

– Nigdy o nim nie słyszałem – rzekł Andre, pochylając się nad księgą.

– Nic w tym dziwnego. Po jego śmierci wykreślono go ze wszystkich spisów i niemalże wymazano z pamięci żyjących. Nasz zakon zawsze lubił prześlizgiwać się nad ciemniejszymi kartami swojej historii, a ta jest niezwykle czarna.

Odetchnął głęboko.

– Były to, jak mówiłem, zamierzchłe czasy, kiedy siły Beliara występowały jawnie i z wielką mocą. Paladyni przeciwstawiali im wtedy wszystkie swoje siły, a Imarchil był największym z nich. Przemierzał wyspę, walcząc z nieprzyjacielem gdzie tylko na niego natrafił i odnosząc wielkie zwycięstwa. Żaden przeciwnik nie mógł się z nim równać: wydawać by się mogło, że własnoręcznie doprowadzi do upadku samego Beliara. Wielką sławę wtedy zdobył i miłość kobiety tak pięknej, że legenda jej urody budziła zazdrość we wszystkich królestwach znanego świata. Z nią to się ożenił i dała mu ona syna: było to ówcześnie pożądane, bo męski potomek zapewniał ciągłość linii i dalsze istnienie rodu.

Toteż Imarchil radował się z potomka, ale i zazdrość pojawiła się w jego sercu o piękno swej żony i o nieczyste intencje współtowarzyszy broni. Były to obawy bezpodstawne, bo paladyni darzyli go niemal świętym szacunkiem, ale rosły w jego sercu niczym cierń, zatruwając mu umysł. Mówiono potem, że to Beliar podsycał w nim te wątpliwości, gdyż nie mogąc pokonać go otwarcie, postanowił w ten sposób doprowadzić go do upadku.

– I udało mu się – powiedział Andre.

– Owszem. Lata mijały, a Imarchil coraz mniej różnił się od tych, z którymi walczył. Zaczął studiować mroczne sztuki nieprzyjaciela, zrazu po to, aby go pokonać. Rozmiłował się w przywołaniach plugawych istot, w nekromancji, w czarnej magii. Jego sława rosła, ale coraz częściej mówiono o nim nie z szacunkiem, ale ze strachem. Lata nieustannych starć z  wysłannikami ciemności również odcisnęły na nim swoje piętno: zbyt wiele zobaczył i zbyt wiele utracił z siebie. W końcu, gdy jego obawy urosły do poziomu paranoi, umyślił sobie, że paladyni dybią na niego, że odbiorą mu żonę i zniszczą z zazdrości jego linię. Pogrążony w szaleństwie powrócił pewnego dnia z wyprawy w rodzinne strony: żona czekała na niego w progu domu. Przelękła się na jego widok i zbladła strasznie, bo w jego oczach płonęły czerwone błyski. On zaś, wróciwszy do domu, chwycił topór i zarąbał ją i swojego syna. Winą za to w swym umyśle obarczył paladynów.

Kiedy zakon dowiedział się, co się wydarzyło, paladyni wysłali pościg za Imarchilem. Wiele lat trwały te poszukiwania, bo Czarny Rycerz, jak go wtedy przezwano, zebrał wokół siebie wielu wyznawców jego potęgi. W końcu jednak paladyni dopadli renegata i wymierzyli mu sprawiedliwość. Wielka to była bitwa i przeszłaby do legendy gdyby nie to, że przez lata starano się zatuszować samo jego istnienie. Mówiono, że Imarchil sam, gdy padli wszyscy jego poplecznicy, stawił czoło trzydziestu przeciwnikom i pokonał ich. Powaliła go zdradziecka strzała wymierzona w szyję; umierający Imarchil przeklął imię Innosa i cały zakon za zdradę, której się wobec niego dopuścili.

Po jego śmierci zakon przeszedł poważne reformy, według niektórych od dawna potrzebne. Paladyni nie mogli dłużej żenić się ani płodzić potomków: wejście na służbę Innosa oznaczało wyrzeczenie się uciech codziennego życia. Rycerze mieli porzucać ciepło rodzinnego ogniska, zastępując je w sercach wiecznie pełgającym ogniem Innosa. Ten zwyczaj utrzymuje się do dziś, a zapoczątkowano go właśnie po śmierci Imarchila.

Paladyni zabrali jego ciało do Górniczej Doliny, stamtąd bowiem pochodził przed wieloma wiekami, gdy nie była to jeszcze kolonia kopalniana, ale dolina rządzona przez stary i szanowany ród. Jego ciało zamknięto z dala od miejsc pochówku zasłużonych paladynów, w samotnej krypcie w górach. Podobno obłożono jego grobowiec straszliwą klątwą, aby nikt nigdy nie odnalazł go i nie przebudził jego gniewu. Beliar jednak sięga po dusze umarłych, a ramię jego jest długie. Nie mam teraz wątpliwości: ten Martwy Rycerz, o którym mówił Hagen to nikt inny jak Imarchil, który powstał z martwych.

Isgaroth skończył opowieść i zapadła cisza. Słońce za oknami jakby przygasło i w pokoju zapanował chłodny półmrok.

– Więc… – zaczął Andre z wahaniem – więc myślisz, że ten Imarchil stoi na czele orkowych armii?

– Na to wygląda – odparł Isgaroth. – Obawiam się, że wciąż szuka zemsty na paladynach za swoje urojone krzywdy. Taki wojownik będzie użytecznym narzędziem w rękach Beliara, bardzo użytecznym.

Andre potarł palcami oczy, myśląc intensywnie. Potężny ożywieniec stojący na czele armii wroga nie napawał go optymizmem.

– Co możemy zrobić? – zapytał zmęczonym głosem. – Jak mu się przeciwstawić? Masz jakiś plan? Z tego, co mówisz, za życia dysponował niemałą potęgą i nie wygląda na to, aby śmierć mu ją odebrała. Z tego, co donosi Hagen, wręcz przeciwnie.

– Być może znajdzie się coś, co pomoże nam w starciu z Martwym Rycerzem – odparł Isgaroth. – Są sposoby na niszczenie ożywieńców, potężne zaklęcia, których tajemnice zna i wasz zakon. Obawiam się jednak, że w walce z takim przeciwnikiem mogą to być niewystarczające środki.

– Co więc proponujesz?

Isgaroth zawahał się.

– Mam… pewien pomysł… nie wiem, czy rozsądny i czy jest jakakolwiek nadzieja, że zadziała, ale…

Wstał i sięgnął za plecy, po czym wręczył Andre długi miecz o prostej klindze.

– A właśnie – rzekł Andre, przyjmując miecz i oglądając go uważnie. – Miałem cię zapytać, po co ci właściwie ta broń.

Obejrzał oręż z uwagą. Miecz był długi i prosto wykonany, niemal oszczędnie. Klinga była dobrze wyważona, choć nieco cięższa niż zazwyczaj bywają miecze paladynów. Głowica i jelec, wykonane z ciemnego, matowego metalu miały niemal ascetyczny wygląd. Miecz z pewnością był bardzo stary.

– Wygląda jak broń paladynów, ale starsza – powiedział Andre. – Mam rację?

– O wiele starsza – odparł Isgaroth. – Takie miecze kuto dla paladynów przed wiekami i niewiele się ich jeszcze ostało na świecie. Ten pochodzi z bardzo odległej przeszłości, być może jeszcze z czasów Imarchila.

Pochylił się i przesunął palcami po gładkim ostrzu. Miecz rozjarzył się lekkim, prawie niedostrzegalnym blaskiem.

– Stare zaklęcia nadal działają – szepnął Isgaroth. – Oręż paladynów zawsze był błogosławiony, aby mogli stawiać czoła wysłannikom Beliara. Na tym mieczu zaś spoczywają wciąż potężne błogosławieństwa. Być może ta broń pozwoli nam zniszczyć Imarchila.

Andre wpatrywał się w miecz z szacunkiem.

– Skąd go masz? – zapytał.

Isgaroth skrzywił się.

– Pożyczyłem – odparł niechętnie. – Z zamkniętych komnat na najniższych poziomach klasztoru.

Andre uśmiechnął się lekko.

– Zakładam, że Najwyższa Rada nic o tym nie wie – złożył miecz na kolanach. – Muszę przyznać, że oprócz chmury zwątpienia przynosisz mi także promyk nadziei. To niewątpliwie potężny oręż.

– Potrzeba nam godnego wojownika, który będzie go dzierżył – odparł Isgaroth. Spojrzał na Andre z powagą. – Jesteś na to gotowy? Jesteś gotowy stawić czoła Imarchilowi?

– Nie – odparł Andre. – I nie domagałbym się tego, gdybym miał wybór. Ale uczynię to, skoro nie ma innego wyjścia.

– A więc nie znajdę lepszego kandydata – rzekł Isgaroth z uśmiechem. – Powstań, lordzie Andre. Powstań i bierzmy się do roboty; mamy przed sobą sporo pracy i wyzwania większe i poważniejsze niż kiedykolwiek.

Andre skinął głową. Obejrzał raz jeszcze miecz, po czym schował go do prostej pochwy z ciemnej skóry. Ostrze rozbłysło nieco mocniej i zniknęło wewnątrz futerału. W pokoju zapadł cień.

 

Jarvis

 

Krok po kroku, nie spiesząc się, zmierzał w stronę przełęczy. Dzień był ciepły i słoneczny, a pogoda piękna; w koronach drzew odzywały się raz po raz ptaki, a cichy szum płynącego nieopodal strumienia działał uspokajająco na skołatane myśli. W oddali, na płaskowyżu farmerzy wychodzili na pola. Lekki wiatr poruszał łanami zboża, niosąc ze sobą zapach późnego lata.

Jarvis przeszedł przez drewnianą kładkę przerzuconą nad wąską odnogą strumienia i ruszył przez usianą białymi i żółtymi kwiatami łąkę. Przed nim, w oddali majaczył już wysoki masyw górski i rysowała się drewniana brama zamykająca przełęcz do Górniczej Doliny.

Nie wiedział, czego się spodziewać po przekroczeniu przełęczy, nie miał żadnego dalszego planu, gdy już znajdzie się w Dolinie. Wszystkie motywy, które nim dotychczas kierowały wydawały mu się teraz śmieszne, wręcz żałośnie dziecinne. Złość i rozżalenie jakby się w nim wypaliły, pozostawiając po sobie jeszcze gorszą pustkę. Pogodził się ostatecznie z tym, że Lee go zostawił, że odpłynął i już nie wróci. Od dawna odsuwał od siebie myśl, że dla byłego generała zemsta była zawsze na pierwszym miejscu, zemsta na królu a nie dobro swoich ludzi. Teraz on kierował się zemstą i dokonał samych złych wyborów. Stracił pracę, szacunek najemników, dach nad głową. Nie, nie miał już ochoty na żadną zemstę i nie czuł już gniewu ani nienawiści w stosunku do Lee. Tak naprawdę teraz nawet mu współczuł.

Zrezygnowany, zbliżał się powoli do niewielkiej wysepki na małym jeziorku, na lewo od bramy. Nie wiedział, co dokładnie ciągnęło go do Doliny. Gdzieś podświadomie czuł, że wizyta w dawnej Kolonii nada mu jakiś sens, że przypomni mu stare dobre czasy.

Zatrzymał się przed niewielkim drewnianym mostkiem. Brama była tuż naprzeciwko, niestrzeżona, ale zamknięta. Zastanawiał się właśnie, czy zdoła ją otworzyć bez klucza, gdy ktoś zagadnął go z boku:

– Wybierasz się na polowanie?

Jarvis odwrócił się. Obok niego stał mężczyzna o ciemnych włosach, ubrany w skórzany strój z wieloma rzemieniami. Sądząc po okazałym łuku przewieszonym przez plecy, był to niewątpliwie myśliwy.

– Zauważyłem, jak wpatrujesz się w tę bramę – powiedział nieznajomy. – Pewnie zastanawiasz się nad małą wycieczką w tamtą stronę?

– Co ci do tego? – zapytał Jarvis.

– Nic. Po prostu przełęcz to doskonałe miejsce do polowań. Niebezpieczne jak cholera, to fakt, ale ty wyglądasz na silnego.

– Nie jestem myśliwym – powiedział Jarvis.

– A ja owszem – odparł tamten. – Poluję od dawna na tym płaskowyżu i znam całkiem nieźle okoliczne tereny.

– Nawet przełęcz?

– Nawet przełęcz. Wcześniej była zamknięta, ale odkąd spory oddział paladynów poszedł do Doliny jakieś dwa tygodnie temu, brama jest niepilnowana. Można wchodzić i wychodzić jak się chce. Oczywiście nie polecałbym ci zapędzać się aż do Doliny.

Jarvis zastanawiał się przez chwilę. Przydałby mu się przewodnik, a ostatecznie małe polowanie nie zaszkodzi. I tak nie miał nic do roboty.

– No dobra – powiedział w końcu. – Nie jestem myśliwym, ale potrafię strzelać z łuku. Możemy pójść na polowanie.

– To świetnie – rzekł myśliwy. – Pójdziemy na przełęcz, znam tam dobre miejsce do polowania na zębacze. Nawiasem mówiąc, nazywam się Gaan.

– Jarvis.

– To co, idziemy?

Jarvis skinął głową. Przeszli przez mostek i po chwili stali już pod drewnianą bramą. Gaan podszedł do niej i pchnął mocno, a drzwi uchyliły się, skrzypiąc złowrogo.

– Na ten dźwięk zawsze mam dreszcze – powiedział, otwierając bramę na oścież. – Bądź co bądź to jedyna droga do Doliny. Lepiej trzymajmy się blisko.

Zdjął z pleców łuk a Jarvis uczynił to samo. Weszli do wąwozu otoczonego wysokimi skałami, a Gaan zamknął za nimi bramę.

– Na wszelki wypadek – powiedział.

Ruszyli przed siebie, rozglądając się ostrożnie. Ziemia w wąwozie była sucha i spękana, a oprócz niskich, wyschniętych krzaków nie było tu żadnej roślinności. Każdy krok niósł się echem wśród kamiennych ścian i wydawało się, że z głębi przełęczy dobiega inne echo – jakby dźwięk miarowego uderzania w bębny.

Dotarli do miejsca, w którym ścieżka zakręcała ostro i Gaan zatrzymał się. Rozejrzał się dookoła uważnie i klepnął Jarvisa w ramię.

– Spójrz tam – powiedział, wskazując na skalną ścianę po lewej stronie. Widniał tam niewielki otwór, jakby wejście do jaskini.

– To droga przez tunel – rzekł Gaan. – Prowadzi na niewielką skarpę nad wąwozem. Lepiej będzie, jeśli pójdziemy tamtędy. Nie wiadomo, co czeka nas za tym zakrętem, a z góry będziemy mogli lepiej przyjrzeć się okolicy.

– Dobra – odparł Jarvis. – Prowadź.

Poszedł za Gaanem do otworu i wszedł za nim do ciemnego wnętrza. Tunel był dość nisko sklepiony i od czasu do czasu musieli poruszać się pochyleni. Niewielkie kamienie i żwir chrupały im pod nogami a raz Jarvis nadepnął na coś, co musiało być czaszką goblina. Kość pękła pod jego butem z głośnym trzaskiem.

Po kilku minutach wyszli z tunelu. Stanęli na niewielkiej skarpie zalanej słońcem. Poniżej, zaraz za urwiskiem rozciągała się ścieżka przez przełęcz. Patrząc na prawo widzieli drogę, którą przyszli, na lewo biegł szlak prowadzący do Doliny.

– Zaraz ocenimy, jak wygląda sytuacja – powiedział Gaan. – To…

Podszedł do krawędzi skarpy i urwał w pół słowa, wytrzeszczając szeroko oczy.

Pod nimi, w wąwozie rozłożyła się obozem ogromna armia. Setki orków, dzierżących w kudłatych łapach potężne topory przechadzało się w tę i wewtę, wypełniając swoją liczebnością całą powierzchnię od jednej ściany wąwozu do drugiej. Byli tam wojownicy i szamani, a także potężni orkowi generałowie odziani w nabijane kolcami czarne pancerze. Między ich nogami krążyli wargowie, powarkując i błyskając czerwonymi ślepiami. Orkowi bębniarze grzmocili solidnymi pałkami w obite skórą bębny, wybijając miarowy rytm wojennego marszu.

Gaan i Jarvis patrzyli na to oniemiali. Linie orków ciągnęły się aż po horyzont, wypełniając całą przełęcz. Wznosili okrzyki w swoim języku, a gwar grubych, gardłowych głosów mieszał się z miarowym uderzaniem bębnów.

Na czele armii stał wysoki rycerz odziany w czarną zbroję. W ręku dzierżył obnażony miecz o grubej, czarnej klindze. Na głowie miał czarny hełm, którego opuszczona przyłbica zasłaniała mu twarz.

Nagle rycerz jakby wyczuł ich obecność. Powoli podniósł dłoń do hełmu i uniósł przyłbicę. Następnie odwrócił się i spojrzał w górę, prosto na Gaana, który zaczerpnął gwałtownie powietrza: rycerz miał zamiast twarzy nagą czaszkę.

Upiorne szczęki rozwarły się w milczeniu, a w ciemnych oczodołach rozbłysły czerwone iskry. Zanim którykolwiek z nich zdążył coś powiedzieć, albo wykonać jakikolwiek ruch, Imarchil uniósł czarną dłoń, która rozbłysła teraz białym światłem. Blada błyskawica wystrzeliła z jego palców i z trzaskiem trafiła Gaana prosto w pierś. Zacharczał i złapał się obiema rękami za serce, po czym runął na plecy. Szeroko otwarte oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem w niebo; był martwy.

Jarvis oderwał powoli wzrok od martwej twarzy towarzysza i skierował go w dół, w stronę przełęczy. Wszystko dookoła jakby zwolniło, jakby cała ta sytuacja nie była realna. Myśli kłębiły się w jego głowie niewyraźne i ociężałe. Jakaś dziwna, dzika panika złapała go za serce i nie pozwalała poruszyć choćby jednym palcem.

Imarchil obrócił powoli głowę w upiorny sposób, bo jego ciało nadal skierowane było w inną stronę. Ciemne oczodoły utkwiły teraz w twarzy Jarvisa, a choć rycerz nie miał oczu, Jarvis czuł jak jego świdrujące spojrzenie przeszywa mu czaszkę i trafia do mózgu, czytając myśli i sprawiając ból. Szczęki rycerza nadal były rozwarte, choć nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.

Nagle, jak na strzał z bicza Jarvis odzyskał nad sobą kontrolę. W jednej sekundzie, nie namyślając się, odwrócił się i rzucił do ucieczki. Wpadł do tunelu i potykając się pognał niemal na czworaka przed siebie, w stronę małego światełka na jego końcu. W głowie tłukła mu tylko jedna myśl: uciec jak najdalej od tego upiora, choćby miał postradać przy tym życie.

Wypadł z tunelu i nie oglądając się za siebie popędził ku drewnianej bramie. Myśl, że tamten może go ścigać niemal odbierała mu zmysły. Dopadł bramy i przez chwilę szarpał się z nią w panice. W końcu potężnym kopnięciem otworzył drzwi na oścież. Wyskoczył na zewnątrz i z hukiem zatrzasnął wrota za sobą.

Dopiero wtedy odważył się spojrzeć za siebie. Brama była zamknięta. Na płaskowyż woda w małym jeziorku pluskała wesoło, wpadając w bystry strumień i płynąc pod drewnianym mostkiem. W powietrzu śpiewały ptaki. Wydawało się, że to, co się przed chwilą zdarzyło było jedynie sennym koszmarem, z którego wybudził się, aby zobaczyć, że nadal panuje słoneczny dzień.

A jednak to nie był tylko koszmar. Orkowie wyszli wreszcie z Doliny. Przygotowywali się do wojny. Jarvis oddychał szybko. Dokąd pójdą, kiedy opuszczą przełęcz? Na farmy? Do miasta? Na myśl o Martwym Rycerzu na czele oddziałów wroga przeszedł go zimny dreszcz. Armia mogła w każdej chwili wyważyć drewnianą bramę i rzucić się do ataku na wyspę. Trzeba kogoś ostrzec… ale kogo? Czy ktokolwiek może być w stanie przeciwstawić się takiej potędze?

Jarvis wycofał się, wciąż bacznie obserwując bramę. Wydało mu się, że teraz nawet stąd słyszy coraz wyraźniejsze dudnienie orkowych bębnów, przybliżające się z każdą chwilą. Obrócił się na pięcie i pognał przed siebie ile sił w nogach.

 

Sędzia

 

Na zewnątrz zapadał już zmrok i dogasający w kominku ogień rzucał na wszystko długie cienie. Sędzia siedział w półmroku w swoim fotelu, sącząc wino. Na małym stoliku leżały dwa odpieczętowane listy: jeden od Lobarta, drugi od Akila. Oba potwierdzały to, czego Sędzia spodziewał się od dawna, ale przeczytanie ich i tak sprawiło mu przyjemność. Jeszcze jeden celny cios zadany lordowi Andre.

– No, to wygląda na to, że dostawy żywności zostały ostatecznie odcięte – powiedział zadowolonym głosem. – Teraz wystarczy czekać aż miasto stanie w obliczu śmierci głodowej. Koniec rządów paladynów jest tylko kwestią czasu.

Siedzący w fotelu obok Larius odezwał się z wahaniem:

– Czy nie działamy zbyt pochopnie? – zapytał. – Widmo głodu już wisi nad miastem a Andre nadal trzyma się władzy. To niebezpieczna gra, a ludzie bardzo łatwo mogą zwrócić się przeciw nam. Biedota zawsze nienawidzi bogatych, zwłaszcza w ciężkich czasach.

– Ludzie wiedzą, że to Andre odpowiada za przerwanie dostaw – powiedział Sędzia. – Mój człowiek o to zadbał. Nikt nie będzie nas obwiniał. Teraz musimy wyprowadzić ostatni cios. Jedno czyste uderzenie i mamy władzę w ręku.

– Co masz na myśli?

Sędzia odchrząknął znacząco.

– Andre stracił całe poparcie, nawet wśród swoich ludzi – powiedział, patrząc w dogasające palenisko. Półmrok w pokoju gęstniał z każdą chwilą. – Na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy są mu jeszcze oddani. Nadszedł czas na podjęcie zdecydowanych kroków. Trzeba go odsunąć od władzy. Jeszcze dziś podpiszę nakaz aresztowania.

Larius zachłysnął się winem. Kaszląc, odstawił kielich na stół.

– Chcesz aresztować paladyna? – zapytał zdumiony. – Czy to nie przesada? Napytamy sobie nielichej biedy.

– Andre jest zdrajcą – odparł chłodno Sędzia. – Świadomie działa na szkodę miasta już od dłuższego czas. Jutro zostanie aresztowany za zdradę i osadzony w więzieniu, gdzie będzie czekał na proces. Ja tymczasem odzyskam dawne stanowisko. A może i więcej.

Powiedział „ja” zamiast „my” i nie uszło to uwadze Lariusa. Kręcił się niespokojnie w swoim fotelu, wyłamując palce. Co chwila rzucał wylęknione spojrzenia na drzwi, jakby przeczuwał, że ktoś za nimi stoi, zaraz za rogiem korytarza, choć przecież byli w pokoju sami.

Sędzia odstawił kielich na stolik obok fotela.

– Coś cię niepokoi – powiedział spokojnie.

Larius skrzywił się.

– Posuwasz się za daleko. Odsunąć go od władzy to jedno, ale to… nie, ja nie wezmę w tym udziału.

Sędzia patrzył na niego w milczeniu. W gęstniejącym mroku jego twarz nabrała drapieżnego wyrazu, który nie podobał się Lariusowi. Minuty wlekły się powoli w ciszy. Larius ponownie rzucił szybkie spojrzenie na otwarte drzwi. Coś go w nich niepokoiło i zrozumiał nagle, że Sędzia nigdy nie zostawiał ich otwartych. Spojrzał na niego i dziwny lęk ścisnął mu serce.

– W porządku – powiedział w końcu Sędzia.

Nie odrywał wzroku od Lariusa. Ten, nie mogąc dłużej wytrzymać, podniósł się z fotela.

– Zamierzasz to zrobić tak czy inaczej? – zapytał.

– Oczywiście – odparł spokojnie Sędzia.

– W takim razie na mnie nie licz – głos Lariusa drżał lekko. – Nie będę dalej brał udziału w twoich machlojkach. Obawiam się, do czego doprowadzisz, gdy w końcu posuniesz się za daleko.

– Obaj posunęliśmy się za daleko – odparł Sędzia. – Teraz nie ma odwrotu.

Larius spojrzał na niego badawczo. Potem odwrócił się i ruszył w stronę otwartych drzwi.

– Nagur – zawołał cicho Sędzia.

W progu stanął wysoki człowiek o ponurej twarzy. Larius, zaskoczony, cofnął się wgłąb ciemnego pokoju.

– Kim jesteś? – zapytał z wyraźnym już strachem w głosie.

Mężczyzna milczał, świdrując go wzrokiem. Zza pleców dobiegł go za to głos Sędziego:

– To Nagur, mój nowy ochroniarz. Może nie zauważyłeś, ale w mieście robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Kto wie, do czego mogą posunąć się głodujący bandyci. Dlatego dobrze mieć jednego przy sobie. Nagur z chęcią zamienił więzienną celę na moją protekcję i pokoje ratusza.

Larius odwrócił się powoli, by spojrzeć Sędziemu w twarz. Tamten wyprostował się w fotelu i skinął głową.

W ułamku sekundy Larius zrozumiał, że ten gest nie był skierowany do niego. Poczuł, jak ktoś staje za nim i dyszy mu w kark. Chciał krzyknąć, ale Nagur zatkał mu dłonią usta. Drugą ręką wyszarpnął zza pasa długi, cienki sztylet i pewnym ruchem wsunął go Lariusowi pod żebra.

Larius zaczął się szamotać, ale przeszywający ból odebrał mu siły, a Nagur trzymał go nadal w żelaznym uścisku. Ciemna krew poplamiła mu kaftan i zabarwiła biały rękaw czerwienią. Po chwili ręce mu zwiotczały i opadły. Nagur puścił go i Larius upadł twarzą na podłogę, plamiąc dywan krwią.

Nagur otarł sztylet i wsunął go z powrotem za pas. W dogasających resztkach paleniska stygnące szybko ciało rzucało długi cień na wilgotniejącym dywanie.

– Zabierz go stąd – powiedział Sędzia nie ruszając się z fotela. Nie patrzył już na Lariusa; wzrok miał wbity w ostatnie żarzące się jeszcze, gasnące węgielki. – Zawiń w dywan i wynieś z miasta kiedy wszyscy pójdą spać. Zadbam o to, żeby straż nie zatrzymywała cię przy bramach. Po północy wyrzuć ciało do rynsztoka za miastem, niech zjedzą je szczury. Pozbądź się dywanu.

Nagur skinął głową. Przyklęknął nad ciałem i zawinął je w zakrwawiony dywan. Potem podźwignął się na nogi i zarzucił sobie zawiniątko na plecy. Skłonił się Sędziemu i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Sędzia podniósł się z fotela. Podszedł do kominka i zdjął z murowanej obudowy pojedynczą świecę w metalowym lichtarzu. Pochylił się i odpalił ją od resztek wygasającego paleniska. Potem postawił ją na stoliku, rozłożył na nim kawałek pergaminu i zaczął szybko pisać, a migotliwe światło płomyka kładło rozedrgane cienie na wychodzących spod jego pióra literach.

 

Advertisement