Gothicpedia
Advertisement
Gothicpedia

Odcinek 1

 

Hagen

 

Lord Hagen podniósł powoli głowę znad kawałka pergaminu, w który wpatrywał się z uwagą od dłuższego czasu. Wyrwany z zamyślenia nie do końca rozumiał jeszcze przyczynę zamieszania u drzwi ratusza; z przedpokoju dobiegały go podniesione głosy paladyna Albrechta i innego mężczyzny, wyraźnie zdenerwowanego.

Hagen potarł czoło i odłożył pióro, które ściskał w ręku. Przed nim, na długim drewnianym stole rozpościerała się mapa przedstawiająca Górniczą Dolinę Khorinis. Czerwonym atramentem wyrysowano na niej mnóstwo strzałek i przypisów, które Hagen jeszcze przed chwilą studiował. Teraz jednak wziął głęboki oddech i zawołał donośnym głosem:

– Pozwól mu wejść!

Głosy w przedpokoju umilkły na chwilę. Potem padło jeszcze kilka cichych słów i do Sali wmaszerował szybkim krokiem Albrecht w towarzystwie drugiego paladyna.

– Mój panie – rzekł Girion – wybacz, że ci przeszkadzam, ale sytuacja jest poważna. To, co się wydarzyło, to…

– Mów o co chodzi – przerwał mu Hagen, starając się ukryć zniecierpliwienie.

– Mój panie… statek zniknął. Przepadł. Nie ma go na przystani.

– CO?!

Hagen poderwał się od stołu tak gwałtownie, że świeca umieszczona w małych lichtarzu przewróciła się na mapę. Nerwowym ruchem ugasił płomień, cały czas wpatrując się w Giriona.

– Jak to: przepadł?! Czy nie strzegliście go dniem i nocą na mój rozkaz?!

– Tak, panie, ale… – zaczął Girion.

– Więc jak to jest możliwe? Taki okręt nie może po prostu zniknąć. Chcesz powiedzieć, że ktoś go ukradł?

Girion rzucił szybkie spojrzenie Albrechtowi, jakby starając się wybadać, czy może wyjawić całą prawdę.

– Mój panie… on go zabrał.

– On?

– Ten człowiek, któremu kazał pan wydać Oko Innosa. Ten najem… ten łowca smoków.

Hagen milczał przez chwilę, jakby rozkładając sens tych słów na czynniki pierwsze.

– Jak mógł go zabrać? Jak w ogóle dostał się na pokład?

– Strażnik, którego przesłuchiwałem twierdzi, że miał zezwolenie z królewską pieczęcią. Nie mieli wyboru, musieli go wpuścić.

– I odpłynął tym statkiem zupełnie sam?

– Miał ze sobą kilku towarzyszy, same typy spod ciemnej gwiazdy. Jeden ze strażników twierdzi, że był tam nawet jakiś mag, ale ciężko mi w to uwierzyć.

– Wiadomo dokąd odpłynęli?

– Nie, panie. Podejrzewam, że prosto na kontynent. Gdzie indziej mogliby się udać?

Hagen opadł powoli z powrotem na rzeźbione krzesło. Na plecach czuł żar buchający z marmurowego kominka, ale prawdziwy ogień trawił mu teraz wnętrzności.

– A więc przepadło – powiedział znużony. – Jesteśmy zgubieni. Nawet jeśli uda nam się wydobyć kilka skrzyń rudy z tej przeklętej Doliny, nie przewieziemy ich na kontynent. Wszystko na nic.

W sali zapadło dłuższe milczenie. Hagen siedział z opuszczoną głową i zamkniętymi oczami. Mogłoby się wydawać, że śpi, ale Albrecht i Girion wiedzieli, że mimo jego gorzkich słów intensywnie rozmyśla, jak wyciągnąć ich z tej, zdałoby się, beznadziejnej sytuacji. Wiedzieli, że Lord Hagen był człowiekiem niezłomnego ducha.

Dzień na zewnątrz był ciepły i słoneczny: pogoda jakby kpiła z ich sytuacji. W Górnym Mieście panował względny spokój, choć jeśli przypadkowy przechodzień przystanąłby na chwilę i wsłuchał się uważnie w otoczenie, mógłby odnieść wrażenie, że z oddali dobiega go ciche, acz miarowe dudnienie bębnów. Gdyby zechciał poświęcić temu więcej uwagi mógłby dojść do wniosku, że dźwięk ten nie pochodzi z miasta, ale niesie się z bardzo daleka, zza pasma gór na południu… A gdyby nie ruszył dalej brukowaną ulicą, ale zastanowił się jeszcze przez chwilę, zrozumiałby, że tam leżała właśnie Górnicza Dolina i być może pojąłby, co ten dźwięk oznacza.

Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Dzień nadal był cichy i słoneczny, a na ulicach Górnego Miasta nie było prawie nikogo, nie licząc kilku przechadzających się tu i ówdzie strażników miejskich w swoich biało-czerwonych mundurach.

Lord Hagen podniósł w końcu głowę i otworzył oczy.

– Nie – powiedział mocniejszym już głosem. – Zbyt szybko dałem się porwać chwilowej rozpaczy. Innos poddaje nas jeszcze jednej próbie, ale my się nie poddamy. Nie odwołam wymarszu do Doliny; przeciwnie, przyspieszę go jeszcze. Wyruszymy jutro z samego rana.

– Tak jest, panie – odparł Albrecht, z pewną otuchą widząc, że jego lord jednak się nie złamał. – A co ze sprawą okrętu?

– Nie wszystko na raz – rzekł Hagen. – Sytuacja mnie zaskoczyła, muszę się nad tym zastanowić. Póki co nasze najważniejsze zadanie to uratować tę nieszczęsną ekspedycję i wydobyć stamtąd tyle rudy, ile to tylko możliwe. Nie, nie będziemy czekali do jutra. Trzeba wyruszyć natychmiast.

Wstał, a Albrecht i Girion stanęli na baczność.

– Girionie – powiedział Hagen pewnym już głosem – poinformuj moich ludzi, że za godzinę mają być gotowi do wymarszu. Oddział ma na mnie czekać na placu przed bramami Górnego Miasta.

– Tak jest – Girion skłonił się i ruszył w stronę wyjścia.

– Jeszcze jedno – rzucił Hagen i paladyn zatrzymał się w pół kroku. – Czy strażnik mówił, czyj podpis widniał na tym akcie okrętowym?

– Nie, panie. Twierdzi, że nie pamięta.

Hagen uniósł brwi.

– To wszystko. Odjedź.

Girion skłonił się ponownie i szybkim krokiem opuścił ratusz, jakby w obawie, że zostanie znów wezwany.

– Albrechcie – zwrócił się Hagen do drugiego paladyna – podczas mojej nieobecności pozostawiam miasto pod władzą Lorda Andre. Sprowadź mi go tutaj natychmiast. Muszę udzielić mu instrukcji przed wymarszem.

– Tak, panie – Odparł Albrecht i wyszedł w ślad za Girionem.

Hagen patrzył za nimi jeszcze przez chwilę, po czym powoli, jakby niechętnie, powrócił wzrokiem do rozpostartej na stole mapy. Złączył palce i wpatrywał się znad nich w czerwone linie i strzałki, a chociaż starał się podtrzymywać swego niezłomnego ducha, w głowie krążyły mu myśli czarne jak chmury burzowe.

 

Jarvis

 

W gospodzie panował wyjątkowy rozgardiasz, nawet jak na tę porę dnia. Powietrze, duszne od oparów alkoholu i popalanego nerwowo bagiennego ziela wypełniał jazgot ostrych, podniesionych głosów. Thekla pochylała się nad swoją kuchnią, szorując w milczeniu wypłowiały blat szarą, szorstką szmatą. Wolała nie zabierać głosu w prowadzonej dyskusji: i tak nikt nie potraktowałby jej poważnie, a atmosfera była niczym beczka prochu, na którą w każdej chwili mogła paść iskra. Toteż kucharka w milczeniu szorowała blaty, jednocześnie chciwie przysłuchując się rozmowom najemników. Swoje w każdym razie wiedziała.

Najemnicy zebrali się przy dwóch złączonych drewnianych stołach na środku gospody. Farmerów i wieśniaków wygoniono na zewnątrz, toteż czaili się przy drzwiach, co chwila zaglądając niepewnie do środka.

– Mówię wam, że on już nie wróci – powtórzył po raz kolejny Khaled. – Trzeba było widzieć ten błysk w jego oku, kiedy dowiedział się o tym okręcie. Od razu zawinął dupsko i dał stąd nogę.

– Od dawna wiedzieliśmy, że myśli tylko o tym jak się stąd wyrwać – dorzucił Sentenza. – Wielki generał czy nie, jak się ma tylko zemstę w głowie to wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Od początku byłem przeciwny temu wyborowi na przywódcę. Gdybyśmy wtedy poparli…

– Nie zaczynaj znowu z tą gadką! – warknął na niego Khaled. – Sylvio to był kawał sukinsyna, za którym nie poszedłbym nawet obrabować spiżarni, a teraz gryzie ziemię i tyle z tego dobrego. Trzeba nam wybrać nowego przywódcę i to szybko, zanim wszystko się tu posypie.

Najemnicy spojrzeli po sobie, rozległ się pomruk przyciszonych głosów. Siedzący nieco na uboczu Cord uderzył pięścią w stół.

– Co jak co, trzeba do cholery przyznać, że Lee był dobrym szefem – oznajmił ku ogólnemu niezadowoleniu. – A jak ktoś się nie zgadza, mogę mu przetrącić jadaczkę. Jeśli odpłynął to po mojemu miał swoje powody. A nowego szefa trzeba wybrać tak czy siak, do tego się zgadzamy. Ja w każdym razie nie zamierzam brać tego na siebie. Mogę za czyimś rozkazem iść dać komuś w pysk, bardzo chętnie, ale samemu szefować to głowy do tego nie mam.

– Ja też nie – odezwał się Buster. – Jak kto się zgłosi mogę go poprzeć. Sam nie będę do niczego wyskakiwał. Już i tak na wyspie robi się za gorąco.

– Z tym się zgodzę – rzucił Raoul – i dlatego trzeba działać szybko. Ja się zgłaszam na szefa, musimy zebrać chłopaków i pokazać farmerom, że czas wyboru już minął, teraz…

– Chwila! – krzyknął Cord. – Jeszcze nie jesteś szefem a już wydajesz rozkazy? Dawno twoja morda buta nie widziała?!

Raoul zerwał się z krzesła, a najemnicy zakrzyknęli ochoczo, czując, że szykuje się bitka. Thekla westchnęła w myślach i poszła na zaplecze gospody po parę świeżych bandaży.

– Spokój! – ryknął Khaled tak donośnym głosem, że najemnicy natychmiast umilkli. Spojrzał groźnie na Raoula, który posłusznie opadł z powrotem na swoje krzesło. Cord tylko wzruszył ramionami. Nikt nie kwapił się żeby zadzierać z Khaledem, który stojąc bił na głowę wszystkich najemników i wzrostem i szerokością barów.

– Mamy jednego kandydata – powiedział groźnie. – Ktoś jeszcze się zgłasza? Jarvis, ty nic nie mówisz. Co myślisz?

Najemnicy zwrócili wzrok na mężczyznę siedzącego u samego końca stołu. Jarvis miał głowę opuszczoną; od dłuższego czasu zaciskał pięści na kolanach tak mocno, że dłonie zbielały mu całkiem pod metalowymi rękawicami. Teraz, na dźwięk swojego imienia niechętnie podniósł wzrok.

– Zaraz powiem, co myślę – głos miał drżący ale nie z lęku; najemnicy spojrzeli po sobie bo wyraźnie wyczuli w nim narastający gniew. Spojrzenie miał dziwne, jakby w gorączce. – Zaraz powiem, tylko wyjdę na chwilę. Muszę się odlać.

Wstał i wymaszerował z gospody, nie patrząc na nikogo. Stojący u drzwi wieśniacy rozstąpili się w popłochu, żeby zrobić mu przejście.

Szedł ubitą ścieżką wzdłuż stodoły. Na niebie wisiały ciężkie, ołowiane chmury. Z wola zaczął padać deszcz. Jarvis minął stodołę i zaczął schodzić zboczem, aż stanął na ścieżce wiodącej między polami.

Szedł dalej, czując jak gniew przepala go od środka. Targały nim sprzeczne emocje: kiedy w gospodzie Sentenza obraził Lee, Jarvis miał ochotę podskoczyć i strzelić mu w pysk. Jednocześnie sam czuł, że gdyby spotkał teraz na swojej drodze Lee, mógłby nie zapanować nad sobą.

Nie potrafił tego zrozumieć. Zawsze był lojalny, zawsze na zawołanie. Kiedy ta śmierdząca banda podśmiewała się z Lee, z jego zachowawczych planów, które postrzegała jako wyraz słabości, on uznawał je za dowód rozsądku. Zawsze widział w swoim szefie wielkiego generała, który pewnego dnia zabierze ich z tej przeklętej wyspy. Wielkiego generała, który teraz niczym tchórz skorzystał z pierwszej okazji, by ich wszystkich porzucić.

Zatrzymał się i rąbnął pięścią w drzewo. Mokra kora pękła pod uderzeniem żelaznej rękawicy. Jarvis miał ochotę dopaść Lee, uderzyć go, wybić mu zęby, ukarać za zdradę, a jednocześnie usłyszeć, że to nie tak, że Lee tylko popłynął po posiłki i zawsze zamierzał wrócić po nich na wyspę.

Jakaś część jego chciała w to wierzyć, ale druga, ta bardziej racjonalna część wiedziała, że Lee już nie wróci. Khaled miał rację, chcąc nie chcąc musieli wybrać nowego szefa. Szefa, który mógłby kontynuować strategię Lee. To Jarvis mógłby zrobić; znał dość dobrze plany swojego przywódcy. Jeśli zaś wybiorą takiego Raoula, przeważy taktyka, którą proponował niegdyś Sylvio. Zaczną się najazdy na farmy, gnębienie wieśniaków, a może i ataki na miasto. Wszystko, nad czym pracował Lee poszłoby na śmietnik. Do tego Jarvis nie mógł dopuścić. Nie powinien do tego dopuścić. Nie powinien.

Stanął ponownie na progu gospody, porządnie już przemoczony. Kiedy wszedł, najemnicy przerwali rozmowy i spojrzeli w jego stronę.

– Jesteś wreszcie – rzekł Khaled. – Długo ci zeszło. I jak ty wyglądasz, trzeba się było odlać pod drzewem a nie lać na siebie.

Najemnicy parsknęli śmiechem.

– No to słuchaj, mamy dwóch kandydatów. Ja jestem jednym, a drugi to Raoul. Chłopaki już się opowiedzieli, wychodzi że mamy głosów po równo. Można powiedzieć, że twoje zdanie przeważy. Kogo wybierasz?

Jarvis popatrzył na obu kandydatów. Nie powinien dopuścić do tego, aby sprzeniewierzono się planom Lee. Nie mógłby.

– Raoul – powiedział głośno. – Czas nauczyć wieśniaków posłuszeństwa. Czas pokazać paladynom, że muszą się z nami poważnie liczyć.

Rozległ się gromki okrzyk połowy najemników i pomruk zawiedzionych głosów drugiej połowy. Raoul kiwnął mu głową, lekko zaskoczony, ale uśmiechając się pod nosem. Jarvis, nie mając nic więcej do powiedzenia, ponownie wymaszerował z gospody na zacinający coraz mocniej deszcz.

 

Hagen

 

Słońce wisiało już dość nisko na niebie, kiedy oddział paladynów przekroczył rzekę na płaskowyżu. Za ich plecami rozciągały się pola uprawne a w oddali widać było zarys małej farmy przycupniętej na skraju urwiska, z którego rzeka spływała niewielkim wodospadem.

Przed nimi rysowała się potężna ściana skalna. Na lewo w rozwidleniu rzeki widniała mała wysepka. Woda z hukiem spadała ze szczytu skały, unosząc się parą nad porośniętym kwieciem jeziorkiem. Na prawo w ścianie skał otwierała się wyrwa, zamknięta drewnianą bramą zbudowaną z grubych desek; wejście na przełęcz. Na straży nie było nikogo.

Hagen ustawił swoich ludzi po obu stronach bramy, po czym zwrócił się do nich pewnym głosem.

– Maszerując bez wytchnienia powinniśmy przed zmrokiem dotrzeć do zamku – powiedział. – Zakładając oczywiście, że będziemy poruszać się bez przeszkód, a na to, jak wiemy, nie ma co liczyć. Cała Dolina jest teraz strefą wojenną.

Paladyni słuchali go w pełnym dyscypliny milczeniu. Kilku przytaknęło lekko.

– Przypuszczam, że spotkamy orków na drodze do opuszczonej kopalni. Mam rację Ingmarze? – zapytał wysokiego paladyna o ciemnych oczach.

– Tak zakładam – odparł Ingmar. – Z tego, co wiemy przez kopalnię prowadzi przejście do Doliny. Jeśli orkowie o nim wiedzą, zapewne spodziewają się, że ktoś spróbuje go użyć. Podejrzewam, że ustawili tam straże. W naszej sytuacji wejście do Doliny zwykłą drogą może okazać się bardziej zaskakujące dla przeciwnika, niż próby przemykania się tajnymi korytarzami.

– A więc postanowione – powiedział Hagen. – Ingmarze, pójdziesz ze mną na przedzie. Cedriku, poprowadzisz drugą kolumnę zabezpieczającą tyły.

Paladyni skłonili się z szacunkiem. Hagen sięgnął do sakiewki zawieszonej u pasa i wyciągnął z niej prosty, metalowy klucz. Podszedł do bramy i wsunął go w zamek. Potem popchnął drewniane drzwi, ukazując długi, piaszczysty kanion prowadzący wgłąb gór.

– W imię króla! – Zawołał Hagen.

Pierwszy przekroczył bramę, a jego ludzie ruszyli za nim. Ostatni z paladynów zatrzasnął za sobą bramę, a jej dźwięk zjeżył mu włosy na karku, bo zwiastował coś okropnego, co oczekiwało ich u końca tej wędrówki. Czarne ptaki krążyły nad ich głowami, a oddział wciąż maszerował, miarowo, przez ubitą, wyschniętą ziemię przełęczy, krok po kroku zbliżając się do przeklętej Doliny.

Advertisement